W tytule tego artykułu zawarte są chyba dwa najbardziej chwytliwe tematy ostatnich lat. Z jednej strony komercjalizacja, to pojęcie, które dla laika kojarzy się ze słowem komercja = pieniądze. Z drugiej strony to dla specjalisty w temacie, a jest nas wielu, komercjalizacja to (uwaga, jedna z definicji słownikowych) proces / zadania związane z budowaniem modelu biznesowego technologii; kształtowanie procesu sprzedaży lub wdrożenia technologii na rynku; spowodowanie, że coś, co ma potencjalną wartość i zdolność do przynoszenia zysku, zostaje sprzedane, wyprodukowane, udostępnione lub użytkowane w celu osiągnięcia zysku lub wykreowania kapitału; budowanie wartości dodanej technologii.
Wszystko brzmi poważnie, profesjonalnie, ale co z tego wynika?
Jeśli zapytacie specjalistów od każdego usłyszycie co innego. Każdy ma inny przepis na przebieg tego procesu. Elementem spinającym wszystkie te spojrzenia powinna być sama technologia i jej aplikacyjność. Jeśli technologia, którą chcemy spieniężyć / wdrożyć będzie posiadała duży potencjał aplikacyjny, proces komercjalizacji bez względu jak będzie wyglądał, przeważnie będzie efektywny. Poszliśmy krok dalej, zróbmy więc jeszcze jeden krok i zadajmy sobie pytanie kiedy technologia będzie posiadała duży potencjał aplikacyjny? Odpowiedź sama się nasuwa: wtedy kiedy będzie na nią klient, czyli będzie po prostu potrzeba rynkowa.
Produkt powinien być odpowiedzią na potrzebę generowaną przez klienta, zapotrzebowanie na produkt będzie wtedy większe, a ryzyko odrzucenia mocno obniżone. Wszystko wygląda wspaniale, ale mówimy o procesie komercjalizacji wiedzy wygenerowanej w jednostce naukowej. Popatrzmy na ten proces z bliska.
Jak wygląda proces tworzenia produktu obecnie?
Doświadczenie i obserwacja pokazują, że proces tworzenia produktu w polskiej rzeczywistości akademickiej jest oderwany od klienta, jego potrzeby nie mają żadnego przełożenia na ideę tworzenia nowego produktu. Najczęściej idea pojawia się w skutek doświadczenia i ciekawości naukowej. Jednak czy oznacza to, że jest to zła droga? Niekoniecznie, ponieważ gdyby było inaczej nie byłoby postępu techniki. Natomiast ryzyko wdrożenia i akceptacji po stronie klienta jest zdecydowanie większe.
Pragnę postawić śmiałą tezę, że jesteśmy w stanie uzupełnić proces tworzenia produktu o relację z klientem, w oparciu o potrzebę płynącą z rynku. Jak to zrobić na polskiej uczelni? Doskonałym rozwiązaniem jest implementacja narzędzia, dzięki któremu można skutecznie odnajdywać potrzebę klienta, poprzez pogłębioną empatię, wnikliwą obserwację i zrozumienie potrzeb. Tym narzędziem jest metodyka design thinking – metodyka, która z powodzeniem przyjęła się w Stanach Zjednoczonych, czego przykładem jest Dolina Krzemowa, ze swoim centrum czyli Uniwersytetem Stanforda. Uniwersytetem, który jest ojcem sukcesu znanych światowych marek, które tworzą rewelacyjne produkty. Produkty, które są nie tylko odpowiedzią na potrzebę klienta, są również wsparte w wiedzę techniczną i naukową, ponieważ powstają w ekosystemie synergii biznesu i nauki.
Design thinking jest obecnie chyba najgorętszym tematem w Polsce wśród wszystkich środowisk zajmujących się tworzeniem innowacji społecznych, produktowych i usługowych. Strefy design thinking powstają jak grzyby po deszczu przy każdej uczelni. Prześcigamy się budowaniu pięknych gmachów, organizowaniu jam’ów i innych ciekawych eventów. Nie neguję żadnej z tych aktywności, nie mówię że jedna jest lepsza od drugiej – absolutnie, jestem daleki od takich osądów. Natomiast zadaję sobie pytanie, czy potrafimy skutecznie wykorzystywać to narzędzie. Czy sprowadzamy je tylko do budowania wieży z makaronu lub kartonowych prototypów, bądź scenariuszy na papierze? Czy może potrafimy je skutecznie wykorzystać, tak by miało wymierny wpływ na przedmiot (w znaczeniu rozwiązanie społecznie, usługa, produkt), który projektujemy.
A konkretniej?
Posłużę się przykładem, by poza teorią pojawiła się też praktyka. Wyobraźmy sobie, że jestem chemikiem organikiem, który zajmuje się procesem fotopolimeryzacji (drukowanie 3D z roztworu żywicy przy użyciu lasera, albo fotoutwardzalna plomba stomatologiczna – to przykłady fotopolimeryzacji). Co więc taki człowiek może wymyślić dostosowanego do potrzeb klienta? Każdy z nas ma pewnie problem z tym, że często w domu psują się różne rzeczy: porcelana, gips, rzeczy z plastiku, rozjeżdża się drewniane krzesło. Teoretycznie do każdego materiału stosuje się inny klej. No dobrze, a gdyby można było stworzyć uniwersalną kompozycję, która łączy niespajalny plastik i można ją też użyć do sklejenia gipsowego posążka. Brzmi fajnie? Tak, ale co nam po samej kompozycji fotoutwardzalnej. Spójrzcie na proces powyżej. Mamy potrzebę klienta, mamy wiedzę naukową. Czego nam brakuje? Funkcjonalności, czyli pomysłu jak stworzyć funkcjonalny produkt, który będzie dozownikiem kleju, będzie posiadał źródło światła o odpowiedniej długości fali, będzie wielorazowy (należałoby uzupełniać tylko żywicę), będzie tani, będzie mały.
Tutaj wchodzi metodyka design thinking z interdyscyplinarnym zespołem studentów, który w oparciu o wiedzę naukową chemika, opracuje funkcjonalne rozwiązanie. Oczywiście w momencie rozpoczęcia prac przeprowadzamy badanie czystości patentowej, by „nie puszczać pary w kotły” nadaremno. Oczywiście wiemy, że nasze rozwiązanie jest WOW, ale dla bezpieczeństwa idei nie należy tego kroku pomijać. Jeśli mamy pewność, że pracujemy nad absolutnie innowacyjnym rozwiązaniem dla powstałego prototypu uruchamiamy procedurę patentową, tak by wypracowana wartość była chroniona od zalążka.
I co dalej?
W tym momencie zaczynamy poszukiwania partnera biznesowego do współpracy, aby prototyp przekuć w produkt. Albo szukamy funduszu inwestycyjnego lub wsparcia anioła biznesu, by przy wsparciu finansowym samemu dalej rozwijać produkt (jeśli mamy żyłkę biznesową – droga godna polecenia). Jeśli dochodzi do sprzedaży licencji na opracowanie produktu, albo powstaje spółka odłamkowa typu spin-off mamy już do czynienia z komercjalizacją, z której zyski płyną do twórców. Powstał produkt, będący odpowiedzią na potrzebę. Pewnie klienci zweryfikują go i pojawią się kolejne potrzeby, wtedy cykl się zamknie. Pojawi się korzyść po stronie klienta, po stronie twórcy i po stronie rynku.
Jeśli więc chcemy wykorzystać design thinking w procesie komercjalizacji na polskich uczelniach, to efektem powinno być skuteczne pobudzenie współpracy biznesu i nauki. W perspektywie kilku lat może się przełożyć na wzrost potencjału innowacyjnego regionu czy kraju.
Zdaję sobie sprawę, że ten artykuł może wywołać burzliwą dyskusję, na co osobiście liczę.
Waldemar Wiśniewski | SHOPA